PAMIĘTNIK ANI
14 czerwca
Witam wszystkich, którzy czytają właśnie mój pamiętnik. Teraz pewnie nazywałby się on blog, ale ja mam do dyspozycji tylko papier i pióro. Wyobrażacie sobie, że były takie czasy, kiedy nie wymyślono jeszcze komputerów?!
Od czego powinnam zacząć?
Może napiszę coś o sobie, tak żebyście mogli mnie poznać. Mam na imię Kordelia i mieszkam w pięknym, złotym domku z moimi rodzicami. Zaraz, zaraz to chyba nie ładnie jest mówić nieprawdę. Może nie całkiem nieprawdę, bo tak chyba było. Niestety, nie pamiętam tego dokładnie. Prawda jest taka, że moi rodzice nie żyją, a ja nie mam na imię Kordelia, Moje imię jest całkiem zwyczajne. Nazywam się Ania Shirley, w marcu skończyłam jedenaście lat i jestem teraz w sierocińcu w Hopetown. Właściwie jestem tu cztery miesiące, ale i tak wydaje mi się, że to strasznie długo. W takim miejscu prawie nie można fantazjować, chyba że na temat innych dzieci.
Często układam o nich różne historie, na przykład wyobrażam sobie, że dziewczynka, która siedziała obok mnie, jest córką jakiegoś hrabiego i że została porwana w dzieciństwie z domu rodziców przez pozbawioną serca niańkę, która zmarła, zanim zdążyła wyznać swoją winę. Często nie śpię w nocy i wymyślam sobie różne podobne rzeczy, a wszystko dlatego, że w ciągu dnia nie miałam na to czasu. To chyba z tego powodu jestem teraz taka chuda. Sama skóra i kości. Uwielbiam wyobrażać sobie, że jestem ładną, pulchniutką dziewczynką i że mam łokcie z dołeczkami, a moje włosy w kruczoczarnym kolorze ładnie się kręcą. Musicie coś jeszcze o mnie wiedzieć. Wyznam wam coś strasznego. Jestem ruda. Tak właśnie ruda! To właśnie dlatego nie mogę być w pełni szczęśliwa. Nikt nie byłby szczęśliwy, mając takie włosy. Jeżeli chodzi o pozostałe rzeczy - piegi, zielone oczy i tę okropną chudość - zdążyłam się już do nich przyzwyczaić.
Mogę sobie wmówić, że ich nie ma. Potrafię sobie wyobrazić, że wyglądam inaczej, mam różaną cerę i promienne fiołkowe oczy. Ale wobec rudych włosów moja wyobraźnia pozostaje jednak bezradna. Staram się ze wszystkich sił wyobrazić, że mam wspaniałe lśniące włosy, czarne niczym skrzydło kruka. Jednak przez cały czas wiem, że nadal są po prostu rude, i to mnie ogromnie martwi. Tak już chyba będzie przez całe życie. Jestem tak brzydka, że nikt nie zechciałby się ze mną ożenić. No, może z wyjątkiem jakiegoś cudzoziemskiego misjonarza, który nie byłby zbyt wybredny. Tak naprawdę marzę o tym, żeby mieć kiedyś białą suknię. To dla mnie absolutny ideał szczęścia na ziemi. Ja wprost przepadam za pięknymi ubraniami. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w życiu miała na sobie ładną sukienkę.
15 czerwca
Może opowiem wam dokładnie moją historię. Skoro wiecie, że mam rude włosy, to chyba nic was już nie zaskoczy. Urodziłam się w Bolingbroke, w Nowej Szkocji. Mój ojciec nazywał się Walter Shirley i był nauczycielem w szkole średniej w Bolingbroke.
Moja mama nazywała się Berta Shirley. Prawda, że ładnie? Tak się cieszę, że moi rodzice nosili takie piękne imiona. Co by to było, gdyby mój ojciec nazywał się, dajmy na to, Jedediah? Przypuszczam, że mój ojciec pozostałby dobrym człowiekiem, nawet gdyby nazywał się Jedediah; jestem jednak pewna, że ciężko by mu było dźwigać takie brzemię. Moja mama również pracowała jako nauczycielka w tej samej szkole średniej, jednakże gdy wyszła za tatę, przestała pracować, to chyba oczywiste. Gdy ma się męża, obowiązków nigdy nie brakuje. Pani Thomas (to była nasza sąsiadka) mówiła, że rodzice byli parą dzieciaków, biednych jak mysz kościelna. Zamieszkali w malutkim żółtym domu w Bolingbroke. Nigdy tego domu nie widziałam, ale wyobrażałam go sobie tysiące razy. Okno w salonie na pewno oplatał wiciokrzew, od frontu kwitły bzy, a tuż za furtką wyrastały konwalie. Aha, we wszystkich oknach wisiały zapewne muślinowe firanki.
To one nadają domowi tyle uroku. W tym właśnie domu urodziłam się. Pani Thomas orzekła, że byłam najbrzydszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziała, taka byłam mizerna i drobna, nic, tylko oczy, ale dla mojej mamy byłam najpiękniejsza. Myślę, że zdanie własnej matki bardziej się liczy niż to, co opowiada jakaś prosta kobieta do posług. Cieszę się, że mamie się mimo wszystko podobałam, byłoby mi tak strasznie przykro, gdyby była mną rozczarowana - no bo umarła przecież wkrótce potem na febrę. Miałam wtedy tylko trzy miesiące. Bardzo żałuję, że nie pożyła chociaż trochę dłużej, tak abym mogła do niej zacząć mówić ,,mamo". Myślę sobie, że to dopiero byłaby przyjemność, tak się do niej zwracać, no nie? Tata zmarł cztery dni po mamie, na tę samą chorobę. I tak oto zostałam sierotą. Wszyscy ,,łamali sobie głowę", jak się wyraziła pani Thomas, co ze mną zrobić. Już wtedy nikt mnie nie chciał. Taki już chyba mój los. Ojciec i matka pochodzili z daleka i powszechnie było wiadomo, że nie mają żadnych krewnych. W końcu to pani Thomas zgodziła się mnie przygarnąć, chociaż była bardzo biedna i miała męża pijaka. Wychowywała mnie przez grzeczność, jak zwykła mawiać. Ilekroć coś nabroiłam, pani Thomas pytała mnie z wyrzutem w głosie, jak mogę się tak okropnie zachowywać, skoro wzięła mnie na wychowanie tylko przez grzeczność. Państwo Thomas wyprowadzili się z Bolingbroke do Marysville i mieszkałam razem z nimi do ósmego roku życia. Pomagałam zajmować się dziećmi, była ich czwórka, wszystkie młodsze ode mnie. Jakiś czas potem pan Thomas wpadł pod pociąg i jego matka ofiarowała się, że przyjmie do siebie panią Thomas i jej dzieci, nie chciała jednak przygarnąć mnie.
Pani Thomas znowu ,,łamała sobie głowę", co ze mną począć. Wówczas pani Hammond, której dom stał nieco dalej nad rzeką, przyszła i oświadczyła, że może mnie zabrać do siebie, bo nieźle sobie radzę z dziećmi. Tak więc przeprowadziłam się trochę dalej, w górę rzeki, do domu położonego w pobliżu świeżo wykarczowanej polany. Było to bardzo odosobnione miejsce. Sądzę, że nigdy bym tam nie wytrzymała, gdyby nie wyobraźnia. Pan Hammond pracował niedaleko, w małym tartaku, a pani Hammond opiekowała się ośmiorgiem dzieci. Urodziła bliźniaki trzy razy z rzędu. Lubię dzieci, pod warunkiem, że nie ma ich w nadmiarze, ale trzy pary bliźniąt, jedna za drugą, to już naprawdę przesada. Nie omieszkałam powiedzieć o tym pani Hammond, gdy urodziła ostatnią parę. Bezustanne dźwiganie dzieci było naprawdę ponad moje siły. W domu pani Hammond mieszkałam dwa lata, do czasu gdy zmarł jej mąż.
Wtedy pani Hammond straciła serce do zajmowania się domem. Rozdzieliła wszystkie swoje dzieciaki pomiędzy krewnych i wyjechała do Stanów. Ja musiałam zamieszkać w sierocińcu w Hopetown, ponieważ nikt nie chciał mnie wziąć do siebie. W sierocińcu także zresztą mnie nie chcieli: mówili, zgodnie z prawdą, że przytułek i tak jest przepełniony. W końcu musieli mnie jednak przyjąć i jestem tu od czterech miesięcy. Jutro opuszczam sierociniec.
Ma przyjechać po mnie jakaś miła pani Spencer, która zawiezie mnie na Zielone Wzgórze do starszego rodzeństwa. Może szczęście się do mnie uśmiechnie i znajdę wreszcie rodzinę, która mnie pokocha. Może nawet będę miała przyjaciółkę od serca? Tak bym chciała żeby już było rano. Chyba nie zmrużę oka przez całą noc.
17 czerwca
Pierwszy dzień na Zielonym Wzgórzu. Nie pisałam chwilę, a wydarzeń było co niemiara. Znowu nie mogę zasnąć bo okazało się ze mnie tu nie chcą. Tu to znaczy na Zielonym Wzgórzu. Chyba jestem na samym dnie rozpaczy. Może jak będę martwić się całą noc, to będę rano tak źle wyglądać, że zlitują się nade mną i pozwolą mi zostać? Ale opowiem po kolei.
Czekałam na stacji Bright River na pana, który miał po mnie przyjechać. Nazywa się Mateusz Cutbert i podobno jest strasznie małomówny. Strasznie długo go nie było i już zaczynałam się martwić, że coś się stało, i wyobrażać sobie różne rzeczy. Pomyślałam, że jeśli nikt się po mnie nie zgłosi, to pójdę w stronę tej wielkiej dzikiej czereśni, która rośnie na zakręcie drogi, wejdę na nią i tam spędzę noc. Wcale bym się nie bała, to przecież takie romantyczne spać na czereśni, wśród powodzi kwiatów, w świetle księżyca. Można sobie wtedy wyobrażać, że mieszka się w jakimś marmurowym pałacu. A poza tym i tak byłam pewna, że rano ktoś mnie odnajdzie. Na szczęście pan Mateusz odnalazł mnie jeszcze w ten sam dzień i nie nocowałam wśród kwiatów.
Pan Mateusz okazał się bardzo sympatyczny i od razu wiedziałam, że jest pokrewną duszą. Droga ze stacji okazała się naprawdę cudowna, opiszę wam teraz po kolei te wszystkie miejsca, które udało mi się zobaczyć. Są takie piękne, że chyba nigdy wcześniej nie widziałam nic piękniejszego. Strasznie mi się podoba i jestem szczęśliwa, że będę tu mieszkać - myślałam. Zawsze słyszałam, że Wyspa Księcia Edwarda to najpiękniejszy zakątek na ziemi, i lubiłam sobie wyobrażać, że właśnie tutaj jest mój dom, nigdy jednak nie oczekiwałam, że naprawdę tu zamieszkam. To cudowne, gdy nasze marzenia się spełniają, prawda? Ta wyspa to chyba najbardziej ukwiecone miejsce, jakie znam. Po wyjeździe ze stacji skręciliśmy w piękną drogę. ,,Aleja", jak mówili o niej mieszkańcy Nowych Mostów, była to prosta droga, długa na czterysta lub pięćset jardów, wzdłuż której rosły potężne jabłonie o majestatycznie rozrośniętych koronach, tworzących coś na kształt wysokiego sklepienia wspartego na gęstej kolumnadzie pni. Dowiedziałam się, że zasadził je dawno temu pewien ekscentryczny stary farmer. Ponad głowami jadących wznosił się nie kończący się baldachim śnieżnobiałych pachnących kwiatów. Wewnątrz alei, poniżej linii konarów, panował pełen fioletowych cieni półmrok i tylko w oddali prześwitywało opromienione zachodzącym słońcem niebo, niczym wspaniały witraż zamykający katedralną nawę. Słowo ł a d n e wcale tu nie wystarczy. Podobnie zresztą jak i słowo p i ę k n e. Oba są zbyt słabe. To miejsce było po prostu cudowne, bezgranicznie cudowne. To pierwsza rzecz, jaką widziałam, której nie trzeba było ulepszać za pomocą wyobraźni. Ten widok sprawił mi taką ogromną radość i poczułam coś, jakby dziwne ukłucie w sercu, ale mimo wszystko było to przyjemne odczucie. Nie powinno się nazywać tego cudu ,,Aleją". Taka nazwa nic nie znaczy. Należało ją nazwać - no, na przykład - Białą Aleją Radości. Czy to nie lepsze, dużo piękniejsze określenie? Ilekroć nie podoba mi się nazwa jakiegoś miejsca lub czyjeś imię, wymyślam inne i tylko to zachowuję w pamięci. Inni ludzie mogą sobie nazywać tę drogę po prostu ,,Aleją, ale ja zawsze będę ją pamiętać jako Białą Aleję Radości.
Kiedy dotarłam do mojego nowego domu stało się coś strasznego. To było takie straszne, że nie mogę o tym spokojnie pisać. Wszystkie moje piękne marzenia, że będę mieszkać na Zielonym Wzgórzu, legły w gruzach. Kiedy weszłam z panem Mateuszem do domu zobaczyłam wysoką i chuda kobietę, która musiała być panią Marylą - jego siostrą. Popatrzyła na mnie bardzo zaskoczona i spytała czemu nie ma chłopca. Okazało się, że ci państwo wcale nie chcieli mnie tylko chłopca. Nie chcieli mnie, bo nie jestem chłopcem! Mogłam się tego spodziewać. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś mnie chciał. To było do przewidzenia, mój sen był zbyt piękny, aby mógł dłużej trwać. No i co ja mam zrobić? O Boże, to największa t r a g e d i a, jaka mnie spotkała.
Jestem teraz w pokoiku na poddaszu, który na tę jedną noc będzie moim królestwem. Nie jest taki jak mój wymarzony pokój, ale i tak oddałabym wszystko, żeby tutaj zostać. Pobielone, puste ściany wyglądają tak, jakby same bolały nad swoją nagością. Podłoga również jest odsłonięta, jedynie na środku leży okrągła wyplatana mata. W jednym kącie pokoju jest łóżko z wysokim wezgłowiem, dosyć staromodne, osadzone na czterech toczonych nogach ciemnego koloru. W drugim znajduje się trójkątny stoliczek przyozdobiony okazałą, uszytą z czerwonego aksamitu poduszką na szpilki, wystarczająco twardą, by skrzywić każdą zbyt głęboko wkłuwaną szpilkę. Nad stolikiem wisi niewielkie lustro, mierzące mniej więcej sześć na osiem cali.
Pomiędzy łóżkiem a stołem jest okno. Górną jego część zakrywa nieskazitelnie biała muślinowa firaneczka. Na wprost okna stoi toaletka z przyborami do mycia. W pokoju panuje "trudna do określenia atmosfera nieprzytulności". To będzie chyba najgorsza noc w moim życiu!
18 czerwca
Mój pierwszy dzień na farmie Zielone Wzgórze. Zaraz po przebudzeniu uświadomiłam sobie straszną rzecz. Oto przebywam właśnie na farmie Zielone Wzgórze i nie jestem tu mile widziana, bo nie jestem chłopcem!
Poranek trwał jednak nadal, a za oknem - ależ tak! - kwitła wspaniała czereśnia. Och, jak tu pięknie! To naprawdę cudowne miejsce. No dobrze, przypuśćmy, że nie pozwolą mi tutaj pozostać. I cóż z tego, przecież zawsze mogę sobie wyobrazić, że jest inaczej. Od czegóż ma się wyobraźnię?
Olbrzymia czereśnia rosła tak blisko domu, że jej gałęzie dotykały ścian budynku, a na dodatek była tak gęsto obsypana kwieciem, że ledwo można było dojrzeć liście. Po obu stronach domu rozciągał się sad, z jednej strony jabłonie, z drugiej czereśnie - wszystko tonęło w kwiatach, nawet wśród zielonej trawy żółciły się mlecze. Poniżej domu znajdował się ogród, w którym królowały fioletowe bzy w pełni kwitnienia; poranny wiaterek przynosił do pokoju ich oszołamiający zapach. Jeszcze niżej rozpościerało się pole, na którym rosła niezwykle bujna koniczyna. Ciągnęło się od zbocza wzgórza aż do niewielkiej kotliny, którą przecinał strumień. W pobliżu strumienia nonszalancko wystrzelały w górę białe brzozy, każąc jedynie domyślać się rozmaitych zachwycających niespodzianek, czekających wśród leśnych zarośli, mchów i paproci. Dalej wznosiło się wzgórze, które szczelnie okrywały nastroszone zielone jodły oraz świerki; w jednym miejscu była przesieka i można było dostrzec zabudowania gospodarcze, a poza nimi, poniżej zielonej linii pól zstępujących w dół wzgórza, błyszczał w oddali skrawek idealnie niebieskiego morza.
Jaki piękny widok! Warto dla niego było to wszystko przeżyć. Ogarnęło mnie takie uczucie miłości do świata, Słyszę, jak strumyk zanosi się perlistym śmiechem, słychać go aż tutaj. Czy kiedykolwiek zwróciliście uwagę na to, jak wesołe potrafią być strumienie? Bez przerwy się śmieją. Nawet zimą udało mi się usłyszeć, jak tłumią śmiech pod lodem. Taki ranek, jak dziś, sprawia, że opuszczają mnie wszystkie smutki. Rano nigdy nie zdarza mi się być na dnie rozpaczy. Jak dobrze, że istnieją poranki. Jest mi jednak trochę smutno. Dopiero co wyobrażałam sobie, że nie zaszła pomyłka, że to mnie chciano przygarnąć i że zostanę tu już na zawsze. Cudownie było zatopić się w tych rozmyślaniach.
Niestety, sny na jawie mają to do siebie, że nie trwają zbyt długo, przychodzi taki moment, gdy trzeba przestać marzyć, a to bardzo boli. Każdy początek dnia jest inny, rano nie wiemy jeszcze, co przyniesie ze sobą rozpoczynający się dzień, tyle różnych rzeczy może się wydarzyć. Właściwie to dobrze, że dzisiaj nie pada deszcz, w słoneczny dzień łatwiej jest zachować pogodę ducha i mężnie znosić przeciwności losu. Zdaje się, że czeka mnie prawdziwie ciężka próba. Gdy czyta się różne smutne historie, łatwo jest sobie wyobrazić, że bohatersko stawiamy czoło trudnościom, znacznie trudniej jest poradzić sobie z nieszczęściem, które naprawdę nas dotyka.
Pani Maryla pozwoliła mi wyjść na dwór po śniadaniu, ale ja nie chciałam. Nie miałam odwagi wyjść na zewnątrz. Po cóż miałabym to robić, skoro i tak nie będę mogła tu pozostać. Bałam się, że jeżeli wyjdę na dwór i ujrzę te wszystkie drzewa, kwiaty, sad i strumień, już nic mnie nie uratuje, zakocham się w tym miejscu bez pamięci. Przez to będę jeszcze bardziej cierpieć, gdy przyjdzie mi stąd wyjechać. Tak bardzo chciałabym pójść do ogrodu. Wszystko wydaje się mnie przyzywać: ,,Aniu, Aniu, chodź do nas. Potrzebny nam ktoś do zabawy". Lepiej jednak będzie, gdy pozostanę w domu. Nie ma sensu przywiązywać się do miejsc, od których i tak zostaniemy oderwani. Tak trudno jest się potem odzwyczaić. A ja dlatego się cieszyłam z tego, że tu zamieszkam, bo myślałam, że nareszcie będę mogła pokochać tu wszystko jak swoje i nic mi w tym nie przeszkodzi. Ale to już minęło. Pogodziłam się z losem i dlatego nie chcę wychodzić na dwór, aby niepotrzebnie się nie przywiązywać
Zobaczyłam piękną pelargonię w oknie kuchni. Pomyślałam, że może wymyślę dla niej jakąś nazwę? Mogłaby nazywać się Ślicznotka. Po prostu lubię, gdy rośliny mają własne imiona, nawet jeżeli to jest tylko zwykła pelargonia. To upodabnia je jakoś do ludzi. Skąd właściwie możemy wiedzieć, czy pelargonii nie jest przykro z tego powodu, że ciągle nazywana jest tylko pelargonią? Dzisiejszego ranka nadałam też imię tej wielkiej czereśni, która rośnie tuż przy oknie. Nazwałam ją Królową Śniegu, bo cała jest w bieli. Oczywiście wiem, że nie zawsze będzie tak wyglądać, ale zawsze można to będzie sobie wyobrazić, prawda?
Po obiedzie pojechałam z Panią Marylą do pan Spencer do Białych Piasków, aby wyjaśnić to straszne nieporozumienie. Pani Spencer najprawdopodobniej od razu się tym zajmie i odeśle mnie do Nowej Szkocji. I tak moje największe marzenie legnie w gruzach. Moje życie to istne cmentarzysko nadziei. To zdanie przeczytałam kiedyś w książce i powtarzam je sobie ciągle, ilekroć spotyka mnie jakieś rozczarowanie. Wtedy odczuwam pewną ulgę.
Pani Spencer mieszkała w dużym żółtym domu, położonym nad Zatoką Białych Piasków. Gdy otworzyła drzwi, na jej pełnej życzliwości twarzy malowały się na przemian zaskoczenie i radość z nieoczekiwanej wizyty. Była bardzo zmartwiona, kiedy dowiedziała się jaka pomyłka zaszła. Okazało się, że wiadomość o adopcji była przekazana Nancy i to ona powiedziała, że to ma być dziewczynka. Nancy to jednak bardzo roztrzepana osoba. No i teraz trzeba mnie odesłać z powrotem do sierocińca. Pani Spencer jednak wpadła na inny pomysł, że może wcale nie trzeba będzie mnie odsyłać. Jej znajoma Pani Blewett była u niej wczoraj i mówiła, że bardzo żałuje, iż nie poprosiła także o przywiezienie z sierocińca dziewczynki. Pani Blewett ma dużą rodzinę i nie może sobie dobrać żadnej osoby do pomocy w domu. Ja bym się podobno nadawała. Okazało się ze Pani Blewett też się pojawiła za chwilę u pani Spencer. To chyba zrządzenie Boskiej Opatrzności. Jednak tak wcale nie było. Byłam przerażona, kiedy zobaczyłam tę panią Blewett.
Czy rzeczywiście miałam zostać oddana na wychowanie tej kobiecie o surowej twarzy i ostrym spojrzeniu? Poczułam, że coś ściska mnie za gardło, a oczy pieką niemiłosiernie. Już zaczęłam się bać, że nie będę w stanie opanować cisnących się do oczu łez. Pani Blewett spytała jak się nazywam i ile mam lat. Stwierdziła też, że jestem strasznie szczupła, ale to dobrze bo szczupli ludzie są bardziej wytrzymali i lepiej pracują. Już wiedziałam, że wpadłam znowu w potrzask. Ale nagle pani Maryla oświadczyła, że musi się jeszcze zastanowić, czy rzeczywiście chcą mnie oddać. Oszalałam wtedy z radości, ale pani Maryla powiedziała, że jeszcze nie podjęła decyzji i że najwyżej jutro mnie odwiozą do pani Blewett. Więc znowu jestem na cudownym Zielonym Wzgórzu i czekam z drżeniem serca na decyzję.
Pani Maryla powiedziała, że powinnam się pomodlić, więc to zrobiłam. Łaskawy i miłosierny Boże, dziękuję Ci za Białą Aleję Radości i Jezioro Lśniących Wód, i Ślicznotkę, i Królową Śniegu. Naprawdę jestem Ci ogromnie wdzięczna, że mogłam te cuda zobaczyć. To już chyba wszystkie łaski, którymi mnie obdarzyłeś i za które chciałabym Ci podziękować. Jeżeli chodzi o prośby, które chciałabym Ci przedłożyć, to jest ich takie mnóstwo, że zajęłoby ogromnie dużo czasu, żeby je szczegółowo przedstawić. Dlatego wspomnę tylko dwie najważniejsze. Proszę, pozwól mi zamieszkać na Zielonym Wzgórzu, i proszę jeszcze, spraw, abym ładnie wyglądała, gdy będę już duża. Z wyrazami szacunku, Twoja Ania Shirley.
19 czerwca
Znowu jestem na poddaszu w swoim pokoiku. Tak właśnie, to teraz jest mój pokój. Mój! Dowiedziałam się po południu, że jednak zostaję! Rozpłakałam się. Zupełnie nie wiem, dlaczego. Tak bardzo się przecież cieszę. ,,Cieszę się" to nawet nie jest właściwe słowo. Cieszyłam się, gdy jechałam Aleją Radości i gdy podziwiałam kwitnącą czereśnię - ale tym razem to coś znacznie więcej! Jestem bezgranicznie szczęśliwa. Będę się starała być dobra. Na pewno nie będzie to łatwe, bo wiem od pani Thomas, że mam bardzo zły charakter. Będę się jednak starać ze wszystkich sił.
Od września będę chodzić do szkoły. Została już tylko chwila do wakacji, więc nie ma sensu zaczynać nauki teraz. Mój pokoik wydaje się królewski, zwłaszcza że trochę go w wyobraźni upiększyłam. Wyobraziłam sobie rzeczy, które na zawsze pozostaną ze mną w tym pokoju. Tak więc podłogę przykrywa biały, miękki jak aksamit dywan, cały w bladoróżowe pąki róż. W oknach wiszą jedwabne zasłonki, również różowe, a ściany wyłożone są złocisto-srebrną brokatową tkaniną. Wszystkie meble wykonano z mahoniu.
Nie mam pojęcia, jak wygląda mahoń, ale ta nazwa kojarzy się niewątpliwie z luksusem. Na sofie piętrzą się stosy przepięknych jedwabnych poduszek w rozmaitych odcieniach różu, błękitu, szkarłatu i złota. Ja spoczywam sobie na tych poduszkach w bardzo wyszukanej i wdzięcznej pozie. Widzę swoje odbicie w olbrzymim lustrze wiszącym na ścianie. Jestem wysoka i wyglądam prawdziwie po królewsku. Mam suknię z białej koronki, której tren ciągnie się po ziemi, na piersi połyskuje mi wysadzany perłami krzyżyk. Perły lśnią również we włosach. Moje włosy są czarne niczym bezgwiezdna noc, a skóra podobna jest do kości słoniowej. Nazywam się lady Kordelia Fitzgerald. Nie, to imię się nie nadaje, nie mogę uwierzyć, że naprawdę jestem Kordelią, muszę wymyślić jakieś inne. Jestem Anią z Zielonego Wzgórza, Anią i nikim innym Jestem tylko Anią, mimo że tak bardzo staram się wyobrazić sobie, że jestem lady Kordelią. A jednak milion razy przyjemniej jest być Anią z Zielonego Wzgórza niż Anią znikąd!
3 lipca
Małe perypetie
Jestem na Zielonym Wzgórzu już prawie dwa tygodnie! Poznałam już każde drzewo i każdy krzaczek w okolicy. Odkryłam, że dróżka prowadząca z jabłoniowego sadu biegnie dalej pod górę przez las. Zbadałam ją nader dokładnie, aż do samego końca. Odwiedziłam każdy malowniczy zakątek, zajrzałam nad strumyk, przeszłam się po mostku, przebiegłam jodłowy zagajnik, podziwiałam ciasno ze sobą splecione korony czereśni, myszkowała po różnych porośniętych paprociami kątkach, przemykałam pod baldachimem klonów i jesionów. Zaprzyjaźniłam się także ze źródełkiem, które biło w kotlinie. Wypływa z niego krystalicznie czysta, lodowato zimna woda. Źródełko wyłożone jest gładkimi czerwonymi kamieniami, a wokół jego brzegów wystrzeliwują w górę ogromne pióropusze wodnych paproci, o liściach podobnych do palm; tuż za nim oba brzegi strumienia spina nieduży mostek, zbudowany z drewnianych bali. Pomagam także w pracach domowych Maryli i robię to coraz lepiej. Oprócz tych wszystkich cudownych rzeczy przydarzyła się jedna straszna. Mianowicie pani Małgorzata Linde! Ta kobieta przyszła dzisiaj z wizytą do Maryli i powiedziała mi straszne rzeczy. Nie dziwcie się, że się zdenerwowałam! Każdy by się zdenerwował. Pierwszą rzeczą, którą powiedziała to to, że jestem potwornie chuda i brzydka, a czy kto kiedy widział takie piegi? A te włosy, czerwone jak marchewka! Jak można było komukolwiek coś takiego powiedzieć?
Strasznie mnie to zabolało. Nigdy jej tego nie wybaczę, nigdy, przenigdy! Wykrzyczałam jej, że jej nienawidzę i że jest okropną kobietą i w dodatku źle wychowaną i zupełnie pozbawioną ludzkich uczuć! Maryla wyrzuciła mnie do mojego pokoju. O jaka ja jestem teraz nieszczęśliwa! Na pewno mnie odeślą do sierocińca. Za coś takiego. Maryla przyszła do mnie do pokoju i powiedziała, że nie miałam prawa wpadać w taką furię i wykrzykiwać tych wszystkich strasznych rzeczy. Bardzo się za mnie wstydziła. Tak jej zależało, żebym dobrze wypadła przed panią Linde, a ja przyniosłam jej tylko wstyd. Powiedziała też, że pani Linde nie miała prawa mówić mi tych wszystkie rzeczy, ale pani Małgorzata zbyt często mówi bez ogródek to, co myśli. To jednak wcale nie usprawiedliwia mojego zachowania. Nie można się w ten sposób odnosić do osoby starszej, nieznajomej i w dodatku gościa. Będę więc musiała pójść przeprosić ją za swoje naganne zachowanie i prosić o wybaczenie. Ja jednak czułam, że nie mogę tego zrobić. Powiedziałam Maryli, że może mnie ukarać najsurowiej, może mnie zamknąć w ciemnym, wilgotnym lochu zamieszkanym przez węże i ropuchy, mogę żyć tylko o chlebie i wodzie bez słowa skargi. Nigdy jednak nie poproszę pani Linde o wybaczenie. Po prostu nie mogę jej powiedzieć, że jest mi przykro. Bo wcale mi nie jest przykro! Martwię się tylko tym, że tak bardzo zdenerwowałam Marylę.
Natomiast cieszę się, że powiedziałam szczerze, co myślę o Małgorzacie Linde. Sprawiło mi to nawet sporą przyjemność. Przecież nie mogę mówić, że jest mi przykro, skoro wcale mi przykro nie jest. Nawet nie potrafię sobie w y o b r a z i ć, że jest mi przykro!
4 lipca
Przeprosiny
Siedziałam cały dzień w swoim pokoju i miałam coraz czarniejsze myśli. Czułam się taka samotna. Na szczęście przyszedł Mateusz. Tak się ucieszyłam! Powiedział, że i tak prędzej czy później będę musiała przeprosić pani Linde, bo Maryla jest strasznie upartą osobą, naprawdę niezwykle upartą. Lepiej zrobić to zaraz i będzie po wszystkim. Myślę, że mogłabym to zrobić, aby tylko ucieszyć pana Mateusza. Teraz potrafię już powiedzieć, że jest mi przykro, bo rzeczywiście jest mi przykro. Ubiegłej nocy jeszcze tego nie czułam. Okropnie się zdenerwowałam w czasie tego zajścia i nie mogłam się uspokoić przez resztę nocy. Wiem, że tak było, bo budziłam się ze trzy razy i wciąż wzbierał we mnie potworny gniew. Dzisiaj rano jednak wszystko minęło. Przeszła mi cała złość, tyle że czuję się ogromnie wyczerpana. Tak bardzo jest mi teraz wstyd. Jednakże zwyczajnie nie mogłam sobie wyobrazić siebie idącej do pani Linde z przeprosinami. To byłoby takie upokarzające. Postanowiłam, że już raczej wolę pozostać tutaj na zawsze. Powiedziałam więc Mateuszowi, że dla niego zrobiłabym wszystko, więc jeżeli tylko mu na tym zależy...
Mateusz ucieszył się strasznie i poprosił jeszcze żebym nie nie mówiła Maryli, że u mnie był. Powiedziałaby, że wsadza nos w nie swoje sprawy, a obiecał jej, że nie będzie się mieszał do mojego wychowania. Obiecałam mu, że nawet dzikimi końmi nikt tego ze mnie nie wyciągnie! A tak w ogóle, to jak można coś z kogoś wyciągnąć dzikimi końmi?
Wieczorem poszłyśmy do Pani Linde przeprosić ją. Ułożyłam sobie naprawdę piękną przemowę. Powiedziałam jej, że nigdy nie będę w stanie wyrazić, jak bardzo żałuję tego, co zrobiłam - nawet gdybym przejrzała cały słownik w poszukiwaniu odpowiednich słów. Może sobie ona jedynie wyobrazić, jak wielki czuję żal. Zachowałam się w stosunku do niej okropnie, w dodatku przyniosłam wstyd pani drogim przyjaciołom, państwu Cuthbertom, którzy pozwolili mi pozostać u siebie na farmie, chociaż nie jestem chłopakiem. Jestem bardzo podłą i niewdzięczną dziewczyną, która zasługuje na karę i wieczne wygnanie z domu swoich czcigodnych opiekunów. Zaiste, haniebnie i niegodnie postąpiłam, wpadając w taką złość, gdy pani powiedziała mi prawdę prosto w oczy. Bo to, co pani powiedziała, jest prawdą. Każdziutkie słowo. Mam rude włosy, piegi, jestem brzydka i chuda.
To, co ja powiedziałam, również jest prawdą, ale nie miałam prawa tego mówić. Powiedziałam jeszcze że jeżeli pani Linde mi nie wybaczy, pozostanę pogrążona w smutku do końca moich dni i że chyba niechciałaby, aby biedna sierota cierpiała do końca swoich dni, nawet jeżeli ma taki okropnie wybuchowy charakter. Pani Linde wybaczyła mi. Okazała się poza tym całkiem sympatyczną osobą, zwłaszcza gdy powiedziała, że znała pewną dziewczynkę, której włosy były rude tak samo jak moje. Gdy dorosła, włosy ściemniały i nabrały pięknego kasztanowego odcienia. Natchnęła mnie nadzieją. Odtąd zawsze będę ją uważać za swoją dobrodziejkę. Naprawdę, zniosłabym wszystko, gdyby tylko moje włosy stały się kasztanowe, gdy dorosnę. O wiele łatwiej jest być grzeczną, gdy się ma piękne kasztanowe włosy, no nie?
5 lipca
Szkółka niedzielna
Dzisiaj byłam w szkółce niedzielnej. Dostałam też od Maryli trzy sukienki. Jedna z nich uszyta była z ciemnobrązowej kraciastej bawełny, którą Maryla nabyła zeszłego lata u wędrownego handlarza; tkanina spodobała jej się, wyglądała bowiem na bardzo praktyczną i trwałą. Druga sukienka była satynowa, w biało-czarną kratkę - materiał ten Maryla kupiła z kolei zimą, po okazyjnej cenie. Ostatnia z sukienek zrobiona była ze sztywnej brudnoniebieskiej tkaniny drukowanej we wzory. Materiał na nią Maryla dostała parę dni wcześniej w sklepie w Carmody. Wszystkie sukienki Maryla uszyła sama i wszystkie trzy wyglądały bardzo podobnie - dół odznaczał się bardzo prostym krojem, podobnie zresztą jak i skromna góra, do której doszyte były zwyczajne rękawy, tak wąskie, że bardziej ciasne i niewygodne już być nie mogły. Byłam Maryli bardzo wdzięczna za nowe sukienki, ale byłabym o wiele bardziej wdzięczna, gdyby choć jedna z nich miała bufiaste rękawy. Bufiaste rękawy są teraz takie modne. Tak bym się cieszyła, gdybym mogła chodzić w sukience z bufiastymi rękawami. Modliłam się o nią, ale niespecjalnie liczyłam na to, że ją dostanę. Zapewne Bóg ma ważniejsze sprawy na głowie, niż martwienie się sukienką jakiejś tam sieroty. Wiedziałam, że będę musiała zdać się w tym względzie tylko na Marylę. Na szczęście potrafię sobie wyobrazić, że jedna z nich jest uszyta ze śnieżnobiałego muślinu, ma białe koronkowe falbanki i potrójne bufki na rękawach.
Kiedy doszłam do kościoła w przedsionku spotkałam sporą grupę dziewczynek. Większość z nich ubrana była w białe, niebieskie bądź różowe stroje. I oczywiście miały sukienki z bufkami! Wiedziałam! Życie bez bufiastych rękawów nie jest wiele warte. Właściwie tylko patrzyły się na mnie i szeptały między sobą. Nikt do mnie nie podszedł i ogólnie czułam się nieswojo. Weszłam do kościoła razem z całą grupą innych dziewczynek i zajęłam miejsce na skraju ławki, przy oknie. Tam przesiedziałam cały początek zajęć. Pan Bell poprowadził bardzo długą modlitwę. Gdybym nie siedziała przy oknie, czułabym się pewnie bardzo zmęczona. Na szczęście okno wychodziło akurat na Jezioro Lśniących Wód, tak więc wpatrywałam się w taflę wody i wyobrażałam sobie mnóstwo wspaniałych rzeczy. Pan Bell rozmawiał z Bogiem, ale tym również nie wydawał się zbytnio zainteresowany. Widocznie uważał, że Bóg i tak jest zbyt daleko, aby mogło to odnieść jakikolwiek skutek. Ja sama zmówiłam własną krótką modlitwę. Wzdłuż brzegów jeziora rośnie rząd białych brzóz, których gałęzie zwisają tuż nad powierzchnią wody. Promienie słońca ześlizgiwały się po nich i wpadały głęboko, głęboko w wodną toń. Poczułam, jak przenika mnie dreszcz, i powiedziałam sobie cichutko: ,,Dzięki Ci za to, Boże, wielkie dzięki". Powtórzyłam to chyba ze dwa albo trzy razy. No więc kiedy pan Bell przebrnął wreszcie przez modlitwę, dzieci powiedziały mi, że następne zajęcia odbywają się już w salce, z panną Rogerson. Oprócz mnie było tam jeszcze dziewięć innych dziewczynek. Wszystkie miały rękawy z bufkami. Próbowałam sobie wyobrazić, że moje też są bufiaste, ale jakoś mi się nie udało. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego. Przecież gdy byłam sama w swoim pokoju, wyobraziłam to sobie z łatwością, tam jednak, pośród tylu dziewczynek, z których każda miała bufiaste rękawy, ta sztuka mi się nie udała.
Panna Rogerson, dama w średnim wieku, prowadziła zajęcia w szkółce niedzielnej od dwudziestu lat. Jej metoda nauczania wyglądała następująco. Czytała jedno z pytań zamieszczonych w kościelnej broszurce i lustrowała klasę surowym wzrokiem sponad gazetki, aż wybrała do odpowiedzi którąś z dziewczynek. Bardzo często jej wzrok spoczywał na mnie i musiałam odpowiadać. Panna Rogerson zadawała ich bardzo wiele.
Uważam, że to nie było w porządku z jej strony, tak bez przerwy nas odpytywać. Ja sama chciałam dowiedzieć się od niej wielu rzeczy, nie odważyłam się jednak zapytać, bo ona zupełnie mi nie wygląda na bratnią duszę. Chyba nie zdołam polubić panny Rogerson i czuję się bardzo nieszczęśliwa.
6 lipca
Przyjaciółka od serca
Maryla powiedziała mi dwa tygodnie temu, że niedaleko mieszka dziewczynka w moim wieku, z która będę mogła się bawić. Nazywa się Diana Barry i mieszka na farmie Jabłoniowe Wzgórze. Teraz jest akurat u swojej cioci w Carmody, ale wkrótce wróci. Okazało się, że wraca właśnie dzisiaj i Maryla idzie odwiedzić panią Barry i może wziąć mnie ze sobą. Tak bardzo się boję - teraz, gdy to wszystko ma się zdarzyć naprawdę, odczuwam wielki strach. Co będzie, jeśli się jej nie spodobam? To byłaby najbardziej tragiczna chwila w moim życiu.
Maryla powiedziała, że muszę jednak zwracać większą uwagę na swoje zachowanie, bo mama Diany pani Barry jest bardzo wymagającą osobą. Nie pozwoli swojej córce bawić się z żadną dziewczynką, która nie będzie odpowiednio grzeczna i miła. Jeszcze jedna rzecz była cudowna. Diana nie jest ruda. Za żadne skarby nie chciałabym mieć przyjaciółki, która jest ruda. Diana jest bardzo ładną dziewczynką. Ma czarne oczy i włosy oraz zaróżowione policzki. A przede wszystkim jest dobra i mądra, co na pewno bardziej się liczy niż uroda. Skoro sama nie mogę być piękna, to niech przynajmniej moja serdeczna przyjaciółka odznacza się urodą.
Kiedy mieszkałam u pani Thomas, w jej pokoju stała biblioteczka ze szklanymi drzwiami. W środku nie było żadnych książek, bo pani Thomas trzymała tam jedynie swoją najlepszą porcelanę, dżemy i konfitury, jeśli tylko miała z czego te przetwory zrobić. Jedna z szyb biblioteczki była stłuczona. Pan Thomas rozbił ją którejś nocy, gdy był trochę pijany. Druga szyba pozostała jednak cała i często bawiłam się w ten sposób, że dziewczynka odbita w szybie jest moją przyjaciółką i mieszka w biblioteczce. Nazwałam ją Katie Maurice; byłyśmy sobie bardzo bliskie. Rozmawiałam z nią całymi godzinami, zwłaszcza w niedziele, mówiłam jej o wszystkim. Katie była moją ostoją i pocieszycielką. Udawałyśmy, że biblioteczka jest zaczarowana i gdybym tylko znała zaklęcie, mogłabym otworzyć drzwi i wejść do środka, to znaczy do pokoju, w którym mieszkała Katie Maurice, bo przecież nie na półki z konfiturami i porcelaną. Wtedy Katie Maurice mogłaby wziąć mnie za rękę i obie poszłybyśmy do jakiejś cudownej krainy zamieszkanej przez elfy, pełnej słońca i kwiatów. Tam żyłybyśmy sobie w szczęściu już na zawsze. Kiedy przeprowadziłam się do pani Hammond, byłam zupełnie załamana, bo musiałam zostawić moją Katie Maurice zupełnie samą. Ona również strasznie to przeżywała. Wiem, że tak było, bo w trakcie rozstania bardzo płakała, kiedy całowała mnie na pożegnanie poprzez szklaną szybę. U pani Hammond nie było biblioteczki. Ale za to nad rzeką, w pewnej odległości od domu, ciągnęła się mała, zielona dolina, w której mieszkało echo, najwspanialsze, jakie można sobie wyobrazić. Odpowiadało na każde słowo, które się wypowiedziało, nawet wcale nie trzeba było mówić głośno. Wyobraziłam więc sobie, że mieszka tam dziewczynka imieniem Violetta i że jesteśmy wspaniałymi przyjaciółkami, polubiłam ją prawie tak samo jak Katie Maurice - no, może niezupełnie tak samo, ale prawie. Wieczorem, w przeddzień wyjazdu do sierocińca, poszłam się z nią pożegnać i słowa, którymi mi odpowiedziała, były tak bardzo, bardzo smutne. Byłyśmy niezwykle mocno ze sobą zżyte, dlatego w sierocińcu nie miałam już zupełnie serca do tego, żeby wymyślić sobie nową przyjaciółkę, nawet gdyby tam były odpowiednie warunki do wyobrażania sobie różnych rzeczy.
A teraz może będę miała prawdziwą przyjaciółkę od serca. Nie mogę się już doczekać kiedy poznam Dianę! Ciekawa jestem, czy Diana zostanie moją przyjaciółką od serca. Mam nadzieję, że tak, ja na pewno ją pokocham! Nie mogę się już doczekać kiedy tam pójdziemy!
7 lipca
Przyjaźń do grobowej deski
Poznałam Dianę Barry! Poznałam ją! Zaraz wszystko opowiem po kolei. Dalej nie mogę się uspokoić. To wszystko było takie nieprawdopodobnie cudowne! Poszłyśmy z Marylą skrótem w stronę farmy Jabłoniowe Wzgórze. Po drodze przecięłyśmy strumień i wspinając się pod górę, minęłyśmy jodłowy zagajnik. Gdy Maryla zapukała do kuchennych drzwi, pani Barry natychmiast jej otworzyła. Była to wysoka, czarnooka i czarnowłosa kobieta, o twarzy zdradzającej zdecydowany charakter. Krążyły słuchy, że jest bardzo wymagająca w stosunku do swoich dzieci. Diana siedziała na sofie, zajęta czytaniem książki, którą odłożyła, gdy do pokoju weszli goście. Była bardzo ładną dziewczynką: podobnie jak matka miała czarne włosy i oczy oraz zaróżowione policzki, po ojcu odziedziczyła zaś pogodny, wesoły wyraz twarzy.
Mama Diany przedstawiła mnie i poprosiła Dianę, aby zabrała mnie do ogrodu i pokazała mi swoje kwiaty. Ogród Barrych cały aż kipiał od kwiatów, które rosły dosłownie wszędzie. Ogród okalały olbrzymie stare wierzby i wysokie jodły, pod którymi bujnie rozrastały się cieniolubne kwiaty. Staranne, przecinające się pod kątem prostym ścieżki, obrzeżone morskimi muszlami, wyglądały jak sieć rudoczerwonych wstążek. Pomiędzy nimi wytyczone były grządki, na których kwiaty, gdzie indziej już niespotykane, mogły rozrastać się do woli. Rosły tam wonne różowe laki, okazałe pąsowe piwonie, pachnące białe narcyzy, drobne cierniste różyczki, niebiesko-różowe i białe orliki, liliowe kwiaty mydlnicy, piołun, kępy ozdobnych traw i mięta. W ogrodzie tym słońce świeciło do późna, jak gdyby ociągało się z odejściem, wypełniał go brzęk pszczelich rojów, a wiatr włóczęga wesoło pomykał, szeleszcząc liśćmi i grając cichutko.
Spytałam Dianę czy sądzi, że mogłaby mnie choć trochę polubić, to znaczy na tyle, bym mogła zostać jej serdeczną przyjaciółką? Diana się roześmiała. Każdą swoją wypowiedź poprzedzała śmiechem. Powiedziała, że tak i że bardzo się cieszy, że zamieszkałam na Zielonym Wzgórzu. Dobrze jest mieć się z kim bawić. W pobliżu nie mieszka żadna inna dziewczynka w moim wieku, a jej siostry są jeszcze zbyt małe.
Powiedziałam, że teraz musimy złożyć przysięgę i ślubować sobie dozgonną przyjaźń. Powinno się to robić nad jakąś płynącą wodą. Niestety w ogrodzie nie było strumyka, ale wyobraziłyśmy sobie, że ścieżka przy której stałyśmy jest strumieniem. Ja pierwsza złożyłam przysięgę. Uroczyście przysięgłam, że będę wierną przyjaciółką Diany Barry, tak długo, jak słońce i księżyc będą ukazywać się na niebie. Później Diana powtórzyła przysięgę i tak zostałyśmy przyjaciółkami od serca. Jestem teraz chyba najszczęśliwszą dziewczynką na całej Wyspie Księcia Edwarda. Jutro w brzozowym zagajniku pana Wilhelma Bella planujemy zbudować domek, w którym będziemy się bawić. Któregoś dnia pójdziemy razem nad morze pozbierać muszelki. Umówiłyśmy się, że to źródło, które bije niedaleko mostka, nazwiemy Źródłem Nimf. Prawda, że to bardzo elegancka nazwa? Czytałam kiedyś o źródełku, które tak właśnie się nazywało. Jeśli się nie mylę, nimfa to rodzaj wróżki.
1 września
Pierwszy dzień w szkole
Budynek szkoły w Avonlea był stosunkowo niski, pobielony i miał duże, szerokie okna. Sale umeblowane były wygodnie, stały tam solidne, trochę staromodne ławki, których otwierane blaty całe pokryte były inicjałami i rozmaitymi hieroglifami, pracowicie nanoszonymi przez trzy pokolenia uczniaków. Szkoła była oddalona od drogi, a tuż za nią rozciągał się ciemny jodłowy las, przez który przepływał strumień.
Wszystkie dzieci przechowywały w strumieniu swoje butelki z mlekiem, aby do obiadu pozostawało ono chłodne i nie kwaśniało. Chyba polubię tę szkołę. Naszego nauczyciela jednak zbytnio nie poważam. Ciągle tylko podkręca wąsa i gapi się na Prissy Andrews. Prissy jest już dorosła. Ma szesnaście lat i przygotowuje się do egzaminów wstępnych na Queen's Academy w Charlottetown, do których przystąpi w przyszłym roku. Matylda Boulter mówi, że nasz nauczyciel z a b u j a ł s i ę w P r i s s y n a a m e n.
Ona ma bardzo ładną cerę i kręcone brązowe włosy, które potrafi elegancko ułożyć. Siedzi z tyłu klasy w takiej długiej ławce i on też tam bez przerwy przesiaduje, bo jak powiada - musi jej wytłumaczyć lekcje. Ale Ruby Gillis twierdzi, że widziała, jak pisał coś do Prissy na tabliczce, a ona się wtedy czerwieniła jak burak i chichotała. Ruby Gillis mówi, że to na pewno nie miało nic wspólnego z lekcją. Siedzę z Dianą. Nasza ławka stoi tuż przy oknie, przez które możemy sobie wyglądać na Jezioro Lśniących Wód. Koleżanki są bardzo miłe i w czasie przerwy obiadowej bawiłyśmy się naprawdę super. Świetnie jest mieć tyle koleżanek do zabawy. Najbardziej jednak lubię oczywiście Dianę i tak już pozostanie. Ja po prostu u w i e l b i a m Dianę. A w ogóle to znacznie odstaję od innych dzieci w moim wieku. Wszyscy przerabiają podręcznik do piątej klasy, tylko ja jedna nie opanowałam materiału z czwartej. Wstydzę się tego. Ale za to tylko ja mam taką bujną wyobraźnię i bardzo szybko to odkryłam. Dzisiaj przerabialiśmy czytanki, mieliśmy lekcję geografii, historii Kanady oraz dyktando. Pan Phillips powiedział, że robię potworne błędy, i pokazał moją pokreśloną tabliczkę wszystkim dzieciom.
Czułam się tym bardzo upokorzona, Ruby Gillis dała mi jabłko, a Zosia Sloane pożyczyła przepiękną różową kartkę z napisem: ,,Czy mogę cię odwiedzić?". Kartkę mogę zatrzymać do jutra. A Matylda Boulter dała mi ponosić przez całe popołudnie swój pierścionek z oczkiem. Jane Andrews powiedziała mi, że Minnie Macpherson powiedziała jej, że słyszała, jak Prissy Andrews mówiła Sarze Gillis, że mam bardzo ładny nos. To pierwszy komplement, jaki usłyszałam w życiu, i nawet sobie nie wyobrażacie, jak dziwnie się poczułam. Ponadto Diana powiedziałam, że Karol Sloane jest we mnie ś m i e r t e l n i e zakochany. Powiedział swojej mamie - wyobrażacie sobie - swojej mamie, że jestem najbystrzejszą dziewczyną z całej szkoły. Ja tam wolałabym być ładna, niż bystra, a poza tym nie znoszę Karola Sloane'a. Nie cierpię chłopaków z wyłupiastymi oczami. Gdyby ktokolwiek próbował zrobić z nas parę, chybabym tego nie przeżyła. Ale oczywiście miło jest być najlepszą uczennicą w klasie.
7 września
Szkolne problemy
Dzisiaj w szkole było strasznie. Strasznie i potwornie, powiedziałam Marylii, że już nigdy nie wrócę do tej okropnej szkoły i okropnego pana Philipsa. A Gilberta Blythe`a nienawidzę do żywego! Zastanawiacie się pewnie, co się stało i kto to jest Gilbert Blythe.
Zaraz wszystko po kolei opowiem. Gilbert Blythe to chłopak, który wrócił do szkoły. Całe lato spędził u swoich kuzynów w Nowym Brunszwiku. Wrócił do domu dopiero w sobotę wieczorem. Diana uważa, że on jest z a b ó j c z o przystojny. No i bez przerwy droczy się ze wszystkimi dziewczynkami. Ciągle uprzykrza im życie. Gilbert przywykł do tego, że jest zawsze najlepszy, Uczy się z podręcznika do czwartej klasy, ale ma już prawie czternaście lat. Cztery lata temu jego ojciec poważnie zachorował i ze względu na swój stan zdrowia musiał wyjechać do Alberty. Gilbert pojechał razem z nim. Spędzili tam trzy lata i do czasu powrotu do Avonlea Gilbert prawie w ogóle nie chodził do szkoły. Diana powiedziała, że teraz, gdy Gilbert wrócił, już nie tak łatwo przyjdzie mi zostać prymuską. A ja uważam, że to najbardziej arogancki chłopak jakiego znam.
Najważniejsze wydarzenia tego dnia rozegrały się dopiero po południu. Tym razem pan Phillips dosiadł się do Prissy Andrews, żeby wytłumaczyć jej algebrę, a my robiliśmy co się komu podobało. Ja oczywiście znajdowałam się w krainie wyobraźni, kiedy Gilbert wyciągnął rękę, złapał koniec mojego rudego warkocza, po czym uniósł go do góry i przenikliwym szeptem zasyczał: ,,Marchewa! Marchewa!". Ten wstrętny chłopak! Jak on śmiał?! Zanim się zorientowałam, co robię podbiegłam do niego i z całej siły uderzyłam go w głowę tabliczką. Zrobiłam to tak mocno, że tabliczka pękła na pół. Pan Phillips, krocząc majestatycznie między rzędami ławek, podszedł do mnie, położył ciężką rękę na jej ramieniu i spytał: strasznie poirytowany: ,,Shirleyówna, co to ma znaczyć?". Jak on mógł tak się do mnie zwrócić? Nie mogłam oczywiście się przyznać że Gilbert nazwał mnie Marchewką. Co to, to nie. Pan Philips wysłał mnie więc do kąta, gdzie musiałam stać z podniesionymi rekami do końca lekcji... zdecydowanie wolałabym już karę chłosty niż takie upokorzenie. Pan Phillips wziął do ręki kredę i napisał na tablicy nad moją głową: ,,Uczennica Shirley ma bardzo zły charakter. Uczennica Shirley musi nauczyć się opanowywać swoje wybuchy gniewu". Po czym odczytał wszystko na głos, tak aby nawet nie znający liter pierwszoklasiści wiedzieli, co mówi napis. Później do końca lekcji stałam przy tablicy w kącie z uniesionymi do góry rękami! Te złośliwe uśmieszki Josie Pye! Gilbetr wprawdzie próbował mnie przeprosić po lekcjach, ale ja minęłam go, nawet się nie zatrzymując. Nienawidzę Gilberta Blythe!
N i g d y już nie zaszczycę go spojrzeniem! N i g d y się do niego nie odezwę! Gilbert Blythe
p o t w o r n i e mnie zranił. Ale to nie koniec nieszczęść! Po południu przydarzyło mi się jeszcze coś znacznie gorszego. Pech chyba nie chciał mnie opuścić. Zawsze wychodzimy na przerwy do lasku pana Bella, który jest opodal szkoły. Oczywiście zawsze tak dobrze się bawimy, że spóźniamy się na lekcje. Chyba zdenerwowało to pana Philipsa, gdyż dzisiaj zapowiedział, że każdy kto się spóźni na lekcje zostanie ukarany. Oczywiście nie potraktowaliśmy tego poważnie i spóźniliśmy się.
Właściwie większość dziewcząt, które były bliżej szkoły zdążyła wbiec przed nauczycielem, a ja z chłopakami wbiegliśmy zaraz potem. Pan Philips się zdenerwował i postanowił ukarać za to tylko mnie. Wyobrażacie sobie?! Tylko mnie! Za całą klasę! Chcecie wiedzieć, co musiałam zrobić? Nie, nie stałam w kącie. Musiałam usiąść w jednej ławce z chłopakiem. Wiecie już z którym? Oczywiście z Gilbertem! Poczułam, że świat mi się wali. To była najgorsza rzecz, która przydarzyła mi się w życiu. Wtedy postanowiłam, że moja noga nigdy więcej nie postanie w tej szkole i nigdy nie wrócę na lekcje do tego okropnego pana Philipsa. Spakowałam swoje książki i postanowiłam się uczyć w domu.
O dalszych przygodach Ani możesz przeczytać w książce Lucy Maud Montgomery Ania z Zielonego Wzgórza wydanej przez Wydawnictwo Literackie.
|
|